Żyję jak w Królestwie (prawie)

17 styczeń 2014

Żyję jak w Królestwie (prawie)

Autor:
Piotr Kubic

Uświadomiłem sobie, że jestem w najszczęśliwszym okresie mojego życia. Zniknęło w moim życiu wiele problemów, które towarzyszyły mi od okresu dojrzewania. Częściej godzę się na to, co mnie spotyka, z drugiej strony widzę, że mam spory wpływ na rzeczywistość wokół mnie. Wiele marzeń udało mi się zrealizować, ale i nauczyłem się godzić z tym, z czym – nie ma wyjścia – muszę się pogodzić.

Z jednej strony my, ludzie, nie zmieniamy się tak bardzo, a z drugiej strony – uczymy się radzić sobie sami ze sobą. Pewnie i wy wypracowaliście sztuczki – na własne lenistwo, wasz lęk, samotność, histerię, zmęczenie, chorobę…

Tak więc uświadomiłem sobie, że ja w zasadzie żyję już prawie tak jakby w Królestwie Bożym. Jest mi po prostu bardzo dobrze. Jestem zadowolony z mojego życia, choć nie mam własnego domu, jeżdżę zardzewiałym samochodem i nie mam szczególnych osiągnięć naukowych, artystycznych czy biznesowych. Mam pod dostatkiem pożywienia, ciepło w domu, dach nie przecieka, nie boję się, że np. dosięgnie mnie powódź. Każdego dnia doświadczam fascynujących przeżyć.

Wokół mnie jest mnóstwo życzliwych mi ludzi. Opinie o nadzwyczajnym zepsuciu ludzi XX i XXI wieku nie potwierdzają się w moich obserwacjach. W całym moim życiu spotkałem może kilka osób, o których bym powiedział, że byli dla mnie źli. Cała reszta chce dobrze, a wiadomo, że wychodzi różnie.

Zauważam, jak często ludzie są dla siebie uprzejmi, zwracają na siebie nawzajem uwagę, są skłonni sobie pomagać, jeśli tylko mogą. Oczywiście, są też nieporozumienia, spory, kłótnie, ale w sumie są to sprawy tak mało znaczące, że nie warto ich liczyć. Wiele problemów wynika z egocentryzmu, chęci zaspokajania głównie własnych potrzeb. Ale egocentryzm wynika z niedojrzałości, nieumiejętności szerszego spojrzenia. Taki skoncentrowany na sobie człowiek cierpi przede wszystkim sam ze sobą, mnie on raczej nie przeszkadza. Wiadomo, że czasem można znaleźć się w zasięgu działania egoisty i to nie bywa przyjemne. Może to zakończyć się nawet tragedią. Ale to jest ryzyko życia, nikt nie jest od niego wolny. Podsumowując – lubię ludzi i lubię z nimi być.

Nie czuję potrzeby wyjeżdżania na wakacje na Teneryfę czy choćby do Chorwacji. Miałem szczęście urodzić się w tej części Świata i w takiej warstwie społecznej, że nie muszę walczyć o codzienny chleb. Mam zapewnione nie tylko podstawowe, ale i wygodne, wręcz luksusowe warunki życia. Mam też chęć i czas czytać to, co chcę, myśleć o tym, co mnie interesuje i rozmawiać na duchowe tematy. To przecież wyjątkowe szczęście, bo ogromna większość ludzi na świecie nie może sobie na to pozwolić, walcząc o przetrwanie.

Lubię patrzeć, jak chmury biegną po niebie, nawet takiego smutnego i bezbarwnego dnia, jak ten, zimowy; jak zmieniają się pory roku, a każdą z nich zapowiada zapach powietrza – za każdym razem fascynujący, niesamowity. Nie pamiętam dwóch takich samych wiosen. Nie martwię się, że życie bez końca by mnie znudziło. Podsumowując – tak mógłbym żyć już na zawsze. Nawet nie bardzo przeszkadza mi dawkowanie insuliny, jak i chroniczne zapalenie gardła, powracające regularnie blokady kręgosłupa i inne przypadłości, które, jak do tej pory, nie przeszkadzają mi prowadzić życia. Przyzwyczaiłem się.

Napisałem „żyję jak w Królestwie (prawie)”. Pod słowem „prawie” miałem na myśli to, że wisi nade mną nieuchronny wyrok – ostatni etap mojego życia. Kiedyś się on zacznie i już nie będę miał siły patrzeć na płynące chmury ani cieszyć się z wiosennych zapachów. Ale jeszcze nie to jest najgorsze. Najtrudniejsza jest konieczność żegnania się z ludźmi, z którymi połączyło mnie życie. Czy ich „pokochałem”? To wielkie słowo. Wystarczy, że ich polubiłem.

Najbezpieczniej byłoby nie lubić nikogo, bo wtedy nie byłoby żalu się żegnać. Ale jak tu przeżyć kilkadziesiąt lat nikogo nie lubiąc? To wydaje się niemożliwe. Tak więc, z konieczności czy z nieuwagi – zaczynamy lubić coraz więcej osób, a potem, jak już się ich polubi, to trzeba się żegnać.

Patrzę, jak ludzie, którzy mnie ukształtowali – dali szczęśliwe dzieciństwo, pomagali dorastać, pokazywali mi świat, zachęcali, wspierali, grozili palcem i przebaczali – odchodzą jeden po drugim. Całe ich doświadczenie – jak radzić sobie z najdrobniejszymi sprawami życia – w jednej chwili przestaje mieć znaczenie. „Czy to możliwe?” – pytam siebie – „takie marnotrawstwo?”

Trudno, skoro nie ma wyjścia, trzeba odejść. Lecz nie mogę przestać o tym myśleć i wzbiera we mnie taka złość, że pięść się zaciska, a na usta pchają się najgorsze słowa. I zaczynam rozumieć, czemu ostatnim nieprzyjacielem, jaki ma być zniszczony, jest „śmierć”. Zresztą „nieprzyjaciel”, czy „wróg” to mało powiedziane. Żadna bestia z Apokalipsy nie jest tak bezwzględna jak śmierć. Nawet z Szatanem, kusicielem i oskarżycielem, przy pewnej dawce pomocy, siły i woli, dałoby się jakoś wytrzymać. Ale ze „śmiercią” nie ma pertraktacji. Dlatego „śmierć musi odejść”. Jeśli jeszcze nie teraz, to na pewno kiedyś.

Podobne tamatycznie



© | ePatmos.pl