Dobroczynność na placu zabaw

22 lipiec 2016

Dobroczynność na placu zabaw

Autor:
Kasia Śmiałkowska

A nie zapominajcie dobroczynności i pomocy wzajemnej; takie bowiem ofiary podobają się Bogu Hebr. 13:16

Pewnej letniej niedzieli wybrałyśmy się z wnuczką Alicją do „Compassion Tent” – prezentacji przygotowanej przez grupę, która sponsoruje dzieci w ubogich krajach, by miały dostęp do nauki i ogólnie trochę lepszego życia, wprowadzając je jednocześnie w zagadnienia biblijne.

„Namiot współczucia” czy też „miłosierdzia” to struktura przewożona z miejsca na miejsce, składająca się z kilku dość ciasnych pomieszczeń poprzedzielanych zamiast drzwi tkaninami. W każdym pokoiku poznajemy za pomocą nowoczesnej technologii fragment historii wybranego dziecka – w naszym przypadku Yanelle, dziewczynki z Ugandy, która wychowywała się w biednej chatce, a bardzo chciała zostać lekarzem. 

Przechodzimy przez jej kuchnię, kawałeczek ulicy, gdzie Yanelle puka – bez odpowiedzi – do drzwi taty, który wyprowadził się, gdy matka Yanelle zaszła w ciążę. Na wyciągnięcie ręki mamy jej szkołę, pomieszczenie, gdzie śpi, słuchamy o jej marzeniach i o listach od pewnej pani – sponsorki w Dakocie Południowej, która zachorowała na raka i zaistniała możliwość, że umrze, a to z kolei spowoduje, że nie będzie już pomocy finansowej i Yanelle nigdy w życiu nie pójdzie na upragnione studia.

Historia kończy się happy endem: sponsorce jednak udaje się pokonać chorobę, Yanelle kończy szkołę i wraca do swojej wioski, jako lekarz. Jej matka zamiast jak poprzednio utrzymywać się z dorywczych prac, kupuje maszynę do szycia i szyje odzież, która przynosi trochę więcej dochodu. Obie wspomagają dzieci w okolicy, żeby chociaż odrobinę poprawić ich sytuację.

Nie byłam pewna, czy sześcioletnia Ala rozumie słowo compassion, więc w drodze do namiotu odbyłyśmy w samochodzie krótką rozmowę o współczuciu i pomaganiu innym; o tym, jak Ala z rodziną znaleźli bezdomnego kotka, nakarmili go i przekazali w dobre ręce i o tym, jak mama opiekuje się Alą podczas choroby. Zastanawiałyśmy się, co można zrobić, gdy zobaczymy starszą osobę z wielką torbą, albo gdy dziecko w szkole zapomni drugiego śniadania i jest głodne. (Przy okazji dowiedziałam się, że na letnim obozie, na który uczęszcza Ala, nie można się dzielić jedzeniem – przypuszczam, że ze względu na zatrzęsienie alergii; świat się zmienia, w czasach mojego dzieciństwa takie zasady w ogóle nie przychodziły nikomu do głowy).

Jak to czasem bywa, od razu po tej małej wyprawie edukacyjnej nadarzyła się okazja do wprowadzenia w życie idei, które dyskutowałyśmy. Pojechałyśmy na plac zabaw, gdzie po jakimś kwadransie Ala przycupnęła na murku z soczkiem i paczką serowych rybek. Przysiadła się do niej dziewczynka, z którą wcześniej rozmawiały na zjeżdżalniach, ośmioletnia Melissa.

Melissa przyszła na plac zabaw ze starszą kuzynką, bo mama była w pracy. Sprawiała wrażenie trochę zaniedbanej, sądząc po dziurawych ubraniach i zniszczonych butach – choć może to zbyt daleko idący wniosek, może po prostu na plac zabaw szkoda lepszych ubrań.

Bardzo byłam dumna z Ali (i, przyznajmy się, zadowolona z siebie i swojego pouczającego pomysłu z namiotem), gdy Ala zapytała, czy koleżanka chciałaby trochę rybek i  wydzieliła jej kilka do ręki. Zaraz potem Melissa powiedziała, że bardzo jej się chce pić; choć nie wyraziła bezpośredniej prośby, Alicja bez namysłu podała jej drugie pudełko z sokiem, które ze sobą przyniosłyśmy.

Tu jednak idylliczna sytuacja zaczęła się komplikować. Siedziałyśmy w trójkę na tym murku i po kilku razach Melissa nie czekała już na zachętę w postaci wyciągniętej torebki z rybkami, tylko po prostu wkładała do niej rękę. Na koniec podjęła próbę przejęcia torebki – akurat w momencie, gdy chrupki się skończyły i Ala miała ostatnią rybkę w ręce (i dała ją zresztą koleżance).

Po kolejnych kilkunastu minutach Melissa zainteresowała się moim naszyjnikiem ze stwierdzeniem „chciałabym go mieć”; potem znów jej rączki zaczęły się plątać niebezpiecznie blisko zamka w moim plecaku i prawie-że zawisło w powietrzu pytanie „a co tam masz?” Naszyjnika nie dałam (bo sama dostałam go w prezencie), a plecak dyskretnie przestawiłam ciut dalej. 

Zaraz pojawił się jeszcze inny wątek: Melissa zapytała, czy jestem może... lekarzem. Okazało się, że wcześniej jakieś dziecko kopnęło ją w nogę, zdaje się, że przy grze w piłkę, i teraz boli ją kostka. Rzeczywiście, noga była wyraźnie spuchnięta i wymagała więcej starania niż ja sama byłabym w stanie zrobić; powiedziałam więc i Melissie, i jej opiekunce, że koniecznie trzeba o tym porozmawiać z mamą i pójść do lekarza.

Cała ta historia dostarczyła nam tematów do kolejnej rozmowy w samochodzie, w drodze powrotnej. Czy to, że Melissa sama zaczęła sobie brać rybki, było w porządku? Czy powinnam była dać jej mój naszyjnik? Jak to jest z tym dzieleniem się – czy kiedyś powinniśmy mówić „nie”? Czy zawsze jesteśmy w stanie danej osobie pomóc?

W szerszym, bardziej dorosłym zrozumieniu, przeżyłyśmy właśnie znakomitą ilustrację pomagania potrzebującym i związanych z tym decyzji i dylematów – takiego bardziej zaangażowanego pomagania, sięgającego poza wrzucenie jakiegoś datku do skrzynki w kościele czy do kapelusza na ulicy. 

Nawet sam kształt Alicjowych chrupków daje do myślenia, jeśli przywykliśmy do rozważania wielu warstw każdej przypowieści: jak być dobrym, mądrym chrześcijaninem (rybki!) i wspomagać innych w najlepszy sposób? Jak dawać komuś WĘDKĘ, a nie RYBĘ?

Jak pomagać komuś, by na dłuższą metę nie wywołać jakiejś szkody? Gdyby na przykład Melissa miała celiakię, a my podzieliłybyśmy się z nią chrupkami z glutenem? Ona sama mogłaby nie wiedzieć, że akurat takie chrupki czy ciastko jej zaszkodzą. Nie znam się też zupełnie na spuchniętych nogach, więc próbując coś zrobić, mogłabym pogorszyć sytuację. Potrzebna jest pomoc fachowca. Nie można jednak pozwolić, by mniej lub bardziej realistyczne przeszkody sparaliżowały działania.

Sama nie mam zdecydowanej odpowiedzi na to wszystko; cieszę się, że temat był poruszany na niniejszym forum i dawał do myślenia. Zresztą – pewnie nie istnieje jednoznaczna, uniwersalna rada co do działań praktycznych; trzeba po prostu daną sytuację rozważyć i podjąć dobrą decyzję. Sama zapewne robię za mało; w większym wymiarze dobrze byłoby podpiąć się pod jakąś grupę, która ma już doświadczenie i zna potrzeby danej osoby czy społeczności. Starałabym się wybrać pomoc bardziej namacalną, coś w rodzaju banku żywności w najbliższej okolicy, w odróżnieniu od organizacji gdzieś daleko, gdzie istniałoby ryzyko, że mój wkład (najczęściej w takich okolicznościach pieniężny) zostałby zużyty głównie na koszty operacyjne.

Gdy przyszła pora zbierać się do domu, usłyszałyśmy syreny straży pożarnej, a w niezbyt wielkiej odległości pojawiły się ponad drzewami kłęby szarobrązowego dymu. Zamykałyśmy szybko okna w samochodzie, bo podczas jazdy dym zaczął wciskać się do wnętrza; musiałyśmy nawet zawrócić i znaleźć okrężną drogę, bo straże i policja zamknęły całkowicie ulicę. 

Tu, niczym przysłowiowa kropka nad i, nasuwa się jeszcze jedna refleksja kończąca już tę letnią opowiastkę. Choć bez wątpienia powinniśmy wspomagać potrzebujących, realistycznie trzeba przyznać, że świata jako całości nie da się naprawić. Przerasta to nasze możliwości – tak samo jak my z Alą, ani nawet ze wszystkimi dzieciakami z placu zabaw, nijak nie byłybyśmy w stanie zgasić pożaru. Niemniej jednak, jak powiedział Ronald Reagan, choć „nie możemy pomóc każdemu, każdy może pomóc komuś”.

A na przyszłość mamy obietnicę o większej, globalnej skali; przybędzie pewnego dnia „straż pożarna” i jej Dowódca, jak miałyśmy okazję zobaczyć wracając do domu, wprowadzi w życie najlepsze, najbardziej korzystne dla wszystkich rozwiązanie.

I otrze wszelką łzę z oczu ich, i śmierci już nie będzie; ani smutku, ani krzyku, ani mozołu już nie będzie; albowiem pierwsze rzeczy przeminęły Obj. 21:4.

Podobne tamatycznie



© | ePatmos.pl